wtorek, 18 czerwca 2013

Leonardo

-Tak, nie żyje.- wydusił z siebie anioł.
-Rozumiem.- odparłem wracając do pracy.
-Leo... Przykro mi...- zaczął kładąc mi rękę na ramieniu.
-Nie potrzebnie.- ściąłem ostro. -Nie potrzebuje współczucia. Idź do reszty i nie czekajcie na mnie. -odparłem już bez żadnych emocji.
-Dobrze...- mruknął cicho gołąb po dłuższym namyśle, po czym wyszedł.
Zostawiając mnie samego zrobił najlepszą rzecz jaką mógł zrobić w zaistniałej sytuacji.
Stałem w bezruchu wpatrując się w kałużę krwi, którą właśnie miałem posprzątać. Cisnąłem w nią szmatę i mając wszystko gdzieś, po prostu wyszedłem. Teraz nic się już nie liczyło. Została tylko prośba Pana, wspomnienia i niewiadoma przyszłość. Nic więcej.
Po kryjomu zakradłem się do pokoju aby zabrać broń, po czym niezauważony opuściłem szkołę. Korzystając z jednego z otwartych przejść w barierze opuściłem teren szkolny. Musiałem wszystko przemyśleć. Potrzebowałem czasu dla siebie. Przed innymi ukrywanie emocji było łatwizną ale przed samym sobą nie mogłem tego zrobić, więc udałem się do najbliższego opuszczonego domu.
W domu nie było nic oprócz wielkiej dziury w w suficie i pozostałości po kominku. Usiadłem po turecku na środku największego pomieszczenia, starając się poskładać myśli w jakiś sensowny plan... ale jak się okazało to było niemożliwe. W głowie miałem kompletną pustkę. Nigdy wcześniej coś takiego mi się nie zdarzało.
Wiedziałem, że nie będę umiał się pogodzić z brakiem przyjaciela ale nie wiedziałem, że to może aż tak boleć. Bolała również świadomość, że nie dotrzymałem obietnicy. Miałem przy nim być gdy umierał a ja... po prostu zabijałem wtedy innych. Nie było mnie przy nim gdy najbardziej tego potrzebował.
Niespodziewanie na głowę zaczęły spadać mi krople wody. Spojrzałem na dziurę w dachu i zobaczyłem ciężkie burzowe chmury, z których zaczynał kropić deszcz.
-Jeszcze tego brakowało...- wysyczałem wściekły.- Jak tu do cholery wierzyć w cokolwiek!!!- wrzasnąłem z całych sił, po czym opuściłem głowę, podciągnąłem kolana i oplotłem je rękoma.
"Nie można wierzyć w cokolwiek. Szczególnie nie wolno żywić żadnych nadziei do czegokolwiek. Nie wolno..." pomyślałem. "Nigdy nie wierzyłem, nie wierzę i nie będę wierzył w Boga, nie będę wierzył w przeznaczenie, nie będę wierzył w szczęście ani w pecha, nie ma na świecie szczęścia. Na świecie nie ma po prostu nic. Świat jest stworzony jako jałowa planeta dla różnych durni, jako pole bitewne. Nie ma w niej miejsca dla "podróbek" jakiejkolwiek rasy. Nie ma po prostu nic." stwierdziłem.
Po raz pierwszy, sam z siebie zachciałem płakać ale nie umiałem, chciałem z całej siły w coś przyłożyć ale nie miałem na to energii, chciałem krzyczeć z całej siły ale nie mogłem z siebie wydusić żadnego dźwięku. Chciałem obedrzeć ze skóry całą Radę ale wiedziałem, że nie jestem w stanie.
"Więc...to to uczucie ludzie nazywają bezsilnością." wywnioskowałem."Nieciekawie. Nieprzyjemnie. Niepodobne do mnie."
Poderwałem się z ziemi i szybkim krokiem opuściłem rozsypujący się dom. Jak się okazało było już późno w nocy. Doszedłem również do wniosku, że mam dwa wyjścia: albo pójdę walczyć i mi nieco ulży, albo odejdę walcząc z przytłaczającą świadomością. Musiałem wybrać pierwszą opcję ze względu na Mayę. Rafaelowi bardzo na niej zależało, więc nie chciałem aby to o co tak ostatnio walczył, po prostu przestało istnieć, no i musiałem odreagować... Musiałem również pochować przyjaciela. Potem coś bym wymyślił.
Teraz nic mnie nie powstrzymywało. Mogłem używać swojej broni i mocy bez jakiejkolwiek obawy ze strony Rady. Teraz już mogli wiedzieć. Musiałem spróbować zabić jedną osobę. Jedną jedyną osobę, nic więcej. Wiedziałem, że mi się nie uda ale musiałem chociaż spróbować.
Czułem tylko gniew i obojętność. Obiecałem sobie też, że nie odezwę się słowem do nikogo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz